Michał Bryndal – perkusista głównie kojarzony z działalnością w zespole Voo Voo. Warto również wspomnieć o takich projektach, jak Wojtek Mazolewski Quintet czy Stryjo. Podwójny magister sztuki, absolwent Wydziału Sztuk Pięknych na UMK w Toruniu, jak również Instytutu Jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach. Perkusista znany ze spokojnej stonowanej gry dopasowanej do danego kontekstu muzycznego. Niewątpliwie mocną strony tego artysty jest umiejętność improwizacji, o której sporo już zostało powiedziane podczas filmu realizowanego przez kanał Tajemnice Polskich Mistrzów Perkusji w ramach projektu Kultura w Sieci. W najbliższym czasie, poprowadzi również warsztaty perkusyjne w formie online we współpracy ze szkołą Drum Academy. -Przede wszystkim dziękuję bardzo, że zgodziłeś się poświęcić czas na rozmowę. Chwilę o początkach. Jak to się stało, że wybór padł na perkusję? W końcu los początkowo kierował Cię na fortepian. Tak, poszedłem do szkoły muzycznej z podstawówką, bo tam posłali mnie rodzice. Początkowo wybór padł na fortepian, ale nie byłem zapalonym pianistą. Nie chciało mi się ćwiczyć, nie ciągnęło mnie do tego… W czwartej klasie pojawiła się opcja na wybór innych instrumentów i w sumie też dość bezwiednie wybrałem zaproponowaną mi perkusję. Myślę, że byłem ciut zaskoczony tym, że na tej “perkusji” w klasie perkusji się nie gra. Werbel, kotły i tzw. “drabinki”- ksylofon i wibrafon. W sali perkusyjnej stał set z blachami (Premier APK i blachy Paiste Alpha). Grali na nim starsi koledzy. Ja się przyglądałem i wiadomo, że granie na zestawie to był szpan. Podglądałem, sam uczyłem się, potem pojawiło się granie z ludźmi, zespoły, warsztaty jazzowe itd.. -Jaki wpływ na Twoją karierę miało wykształcenie muzyczne? Było potrzebne? A może dałbyś radę i bez niego? Każde kolejne doświadczenie buduje nasz styl, osobowość muzyczną. Gdybym poszedł inną drogą, byłbym kimś zupełnie innym. Myślę, że to fajnie, że w naszym słabym systemie edukacji większość roboty na początku wykonałem sam. Nie miałem nauczyciela perkusji, który by mnie prowadził za rączkę. Rodziło to masę frustracji, szukania itd. Ale wierzę że to ukształtowało mnie indywidualnie. Z kolei nauka na Akademii Muzycznej w Katowicach zaowocowała masą znajomości i kontaktów… -Twój egzamin w szkole muzycznej był podobno mocno związany z… Zenkiem Martyniukiem. Opowiedz o tym coś więcej. Chodzi nie o egzamin w szkole muzycznej, a koncert dyplomowy na Akademii Muzycznej w Katowicach 🙂 Rzeczywiście, do programu koncertu, który wykonałem z trio Stryjo (Nikola Kołodziejczyk – fortepian, Maciej Szczyciński – kontrabas), dodałem jako wisienkę cover hitu zespołu Akcent pt. “Gwiazda”. Podczas studiów w Katowicach w okolicach roku 2005 szlagiery wczesnego Disco Polo pojawiały się na akademikowym korytarzu. [Wspomniany Cover Możesz Posłuchać Pod Tym Linkiem] Wtedy gatunek ten skrywał się w głębokiej niszy i dla nas był to cudowny kicz. „Gwiazda” w wersji swingowej okazała się być bardzo zjadliwą piosenką, całość dopełniła sekcja dęta. Kilka lat później zarejestrowaliśmy podkład do tej pieśni ze Stryjo i po wielu próbach wymyślenia, kto powinien to zaśpiewać, na naszej płycie wróciliśmy do tzw. “meritum sedna” i udało nam się dostać namiar do samego Zenka. Pomysł bardzo mu się spodobał, ale to był moment wybuchu popularności Akcentu, a potem było jeszcze grubiej i do nagrań nie doszło. Krew w piach. -Twoje nazwisko to dosłownie synonim muzyki. Duża część Twojej rodziny przecież zajmuje się nią zawodowo. Sam mam brata, który jest gitarzystą i wspólne początkowe podrygi z muzyką były bardzo inspirujące. Czy u Ciebie było podobnie? Nasi rodzice to stomatolodzy. Jak do tego doszło? Nie wiem. Kariera starszych braci dała świadomość rodzicom, że może zdarzyć się tak że nie pójdę na studia i nie będę uprawiał “porządnego” zawodu. I myślę, że czasem taka świadomość to bardzo dużo. Horyzont opcji. Różnica wieku między mną i starszymi braćmi była na tyle duża że raczej nie muzykowaliśmy razem. Ale mogłem dzielić salkę prób z moim bratem Jackiem itd. Zawsze mogłem zwrócić się do nich o pomoc i podglądać jak to wygląda u “starszaków” obytych w branży. -Na filmach z Twoją grą (Facebook, YouTube) widać zawsze duży spokój i opanowanie. Czy poza kamerą wewnętrzny Michał Bryndal lubi czasem solidnie przywalić? Gra na perkusji, szczególnie granie solo i improwizacja to dla mnie rodzaj medytacji. Najbardziej lubię stan, kiedy moje ego się wyłącza, nie ma mnie. Dzieje się muzyka, emocje. Nie wiem czemu tak wyglądam, jak gram i staram się nad tym nie zastanawiać. Albo inaczej, nie staram się – raczej się nad tym nie zastanawiam. -Voo Voo to zespół, który z tego, co wiem, nie robi prób lub robi ich bardzo mało. Jakie są plusy i minusy takiego stylu pracy? Podczas mojej pierwszej próby, kiedy na jeden koncert miałem zastąpić Stopę, Karim (basista) opowiedział Wojtkowi Waglewskiemu, że mam super salkę w centrum Warszawy i można tam robić próby. Waglu bardzo szybko go przystopował, mówiąc: ale Karim przecież to jest nasza druga próba od 1986 roku… Było to dla mnie zaskoczeniem ale szybko zorientowałem się, że ten zespół działa na zasadach “jazzowych”. Mamy ramy piosenek, ale co z nimi zrobimy- stylistyka, tempo, początek, rozwinięcie, zakończenie – zależy od nas i od dnia, w którym je wykonujemy. Uwielbiam takie świeże podejście i próby oczywiście są, ale dotyczą nagrań studyjnych albo nowego materiału przed premierami płytowymi. Potrzebny do takiego podejścia jest zespół, który ma działający radar w czasie rzeczywistym, przygotowany na zmiany i chętny do przygód. -W Voo Voo zastąpiłeś słynnego Piotra „Stopę” Żyżelewicza. Czy była z tym związana presja? Wiesz, syndrom „Stopa by to zagrał inaczej”. Nie słuchałem nigdy wcześniej Voo Voo ani zespołów Stopy, Izraela itd. Ciekawe, bo podczas studiów jazzowych w Katowicach płytę ze Stopą pokazał mi kolega i jeden z idoli- Marcin Ułanowski i była to “Legenda” Armii. Stopa gra tam niesamowicie, ale to muzyka zespołu była dla mnie fascynująca. Jest tam jakaś magia i to przerażająca momentami, jest tam moc. Po wejściu do zespołu słyszałem od wielu osób: Stopa grał to inaczej. Ale co ja mogę na to poradzić? Ja to ja – i trudno/świetnie. -2 sierpnia będziesz prowadził warsztaty perkusyjne w formie online. Czy uchylisz rąbka tajemnicy, co chciałbyś przekazać uczestnikom na tym spotkaniu? Chciałbym podzielić się sposobami na znalezienie własnej drogi, własnego brzmienia i rozwój kreatywności za bębnami. -Jak “mówić” na bębnach po swojemu?-Jak odejść od kurczowego trzymania się wyuczonych przejść, licków i patternów?-Jak sprawić by te wyuczone rzeczy zmieniać na swój sposób?-Jak odejść od ciągłego trzymania się nut i grać coś “od siebie”? Głos uwolniony dobrze byłoby osadzić w ramach świata realnego, więc pokażę ćwiczenia które wzmacniają świadomość frazy, podkręcają nasz radar, świadomość tego gdzie jesteśmy w utworze, piosence, gdzie jest raz. -Ekstra! Sam czuję, że te tematy będą mi potrzebne i wielu uczestników z pewnością również to doceni. Co powiedziałbyś samemu sobie jako początkującemu perkusiście? Słuchaj swojej intuicji i nie przejmuj się tak bardzo słowami krytyki. Słuchaj starszych i doświadczonych graczy, ale pamiętaj – nie musisz iść tą samą drogą. Przyswój tyle “tradycji”, ile zdołasz, ale idź własną drogą. To, że wszyscy dookoła coś robią w jeden sposób, to nie znaczy, że ty też tak musisz. Własna droga nie musi być na siłę inna od pozostałych. -Michał, jakie plany muzyczne na najbliższy czas? Czego Ci życzyć? Jak to Waglu żartuje: “Przeżyć”. Mimo pandemii w przeciągu zeszłego roku nagrałem kilka płyt, które będą ekstra. Na wydanie czeka piękna płyta z balladami jazzowymi mojej Moniczki, czyli Moniki Borzym, gdzie szuram miotłami w tempach ekstremalnie wolnych. Oprócz tego zostałem zaproszony do współpracy przez Marka Napiórkowskiego i nagraliśmy jego materiał z udziałem niesamowitej orkiestry AUKSO (jedna z niewielu w tym kraju, która umie w szesnastki). Płyta niebawem. No i zaraz wydawany będzie album trio Joanny Dudy, bardzo ciekawy, konceptualny materiał, z którego jestem bardzo dumny! Chciałbym pograć z tymi materiałami! Voo Voo obchodzi w tym roku 35 lecie swojej działalności i gdyby nie pandemia zagralibyśmy masę koncertów. Trudno- co zrobić i tak jest fajnie. Życzyłbym sobie powrotu realiów koncertowych w kraju i poza nim. Chciałbym też skupić się na produkcji własnych rzeczy. -W takim razie wszystkiego najlepszego dla Voo Voo i dla Ciebie. Do zobaczenia na warsztatach! Michał Bryndal Michał Bryndal Michał Bryndal
35 LAT VOO VOO! ROCZNICOWA PŁYTA „NABROIŁO SIĘ (1986-2021)”. Wydawnictwo zawiera dwie płyty. Z uwagi na duże zainteresowanie, płyty zostaną wysłane z niewielkim opóźnieniem. Osobliwy to czas na świętowanie 35-lecia działalności zespołu, jednak jak wiadomo „ta zima kiedyś musi minąć”, a pojazd z marką Voo Voo, mającyWstęp Wydawałoby się, że role muzyka i słuchacza podczas występu na żywo są dość sztywno rozpisane. Artysta – poprzez swój występ – staje się nadawcą komunikatu, którego odbiorcą jest widz i słuchacz. Pojawia się jednak pytanie, czy publiczność reagując na występ pozytywnie lub negatywnie nie wysyła w kierunku artysty odpowiedzi? I czy artysta, który podczas swego występu nagle staje się odbiorcą tej reakcji publiczności pozwala jej w jakikolwiek sposób wpłynąć na to, co gra? Jeśli miałoby to miejsce, publiczność z biernego słuchacza stałaby się kreatorem występu, być może nie na równi z artystą, lecz również przyczyniając się do finalnego efektu danego występu. Temat ten był podejmowany rzadko, głównie bowiem zjawisku koncertu naukowcy, organizatorzy i promotorzy przyglądają się by stwierdzić, dlaczego coraz mniej osób przychodzi na koncerty. Z kilku publikacji oscylujących wokół zagadnienia obustronnego wpływu artysty i publiczności wymienić można przede wszystkim pracę Raymonda McDonalda i Greame’a Wilsona1, którzy przeprowadzili wywiady z jedenastoma muzykami jazzowymi. Według ich badań, „Nastawienie [pytanych artystów – MG] do publiczności sięga od niechęci do braku zainteresowania”, publiczność postrzegana jest z pewnym rozdrażnieniem jako grupa, która chce słuchać jedynie znanych sobie piosenek, lub po prostu zainteresowana tylko piciem alkoholu. Interesujące są również wnioski Gaila Branda i którzy (na podstawie wywiadów z siedmioma jazzowymi muzykami i dziesięcioma osobami z publiczności) badali, co wpływa na muzyków podczas występu. Jak się okazało, publiczność znacząco wpływa na muzyka – zarówno pozytywnie jak i negatywnie. Muzyk stawia publiczności warunki (gram jak gram i mam nadzieję ze się to spodoba): publiczność ma SŁUCHAĆ i nie przekraczać psychologicznych i fizycznych granic. To muzyk dobiera repertuar, publiczność zaś jest doceniana jako katalizator dobrego występu. Muzycy są w stanie ciągłej słodko-gorzkiej walki z publicznością powstrzymując ten negatywny wpływ i biorąc pozytywny. Muzycy nie dowierzają cichej i niereagującej publiczności, ale publiczność rozgadana i głośna, dzieląca się spostrzeżeniami jest również niemile widziana. Do tej pory w Polsce nie opublikowano wyników podobnych badań, niniejsza analiza zdaje się być więc pierwszą próbą zbadania relacji między muzykiem słuchaczem podczas koncertu. W czasie wywiadów, przeprowadzonych w latach 2016-2017 z twórcami grającymi muzykę w całości lub części improwizowaną, zadano pytania o to: czym jest dobry koncert i jak na muzyczny kształt koncertu wpływa reakcja publiczności. Muzycy są na różnych etapach kariery, ich wiek sięga od 21 do ponad 60 lat. Wywiady odbywały się w większości po koncercie danego muzyka. Wybrane cytatyJanusz Siemienas / / Mów póki jeszcze żyję… (śmiech) Jasne. Wiesz, ty na scenie wydajesz się być nieco zamknięty. Masz w ogóle jakiś kontakt w trakcie grania z publiką, czy wyłącznie ze sobą i zespołem? Odpowiedź wydaje mi się oczywista – publiczność i zespół to dwie odrębne rzeczy. Siebie nie słucham, bo nie muszę. Po prostu gram i to się naturalnie dzieje, a energia płynąca z zespołu jest najważniejsza. Jeśli ktoś cię inspiruje, to grasz trzy razy lepiej, niż gdybyś to samo robił sam w domu. Publika może dodać oliwy do ognia, dać doping, bo czujesz, że ktoś chce tego słuchać, ale najważniejsze jest połączenie na scenie. Jeśli gram z przypadkowymi ludźmi i czasem nie podoba mi się jak grają, to robię swoje, ale bez większego zaangażowania. Chcę mieć to za sobą i tyle, ale są takie układy gdzie każdy na siebie wpływa. Tak było w Boogie Chilli. Działało jak trampolina. Kapela, która naprawdę się słuchała i rozumiała. Wystarczyło mrugnięcie okiem. Ktokolwiek coś dołożył, ty się od tego odbijałeś i byłeś nagle jeszcze wyżej! I wtedy całość to był wysoki lot. Wtedy nie słyszałem publiczności, nie do końca w ogóle byłem świadomy co się dzieje. Po prostu czułem energię i nakręcającą spójność. Michał Bryndal / / To teraz pytanie contra i choć domyślam się co powiesz to jednak je zadam – jaki jest wobec tego wpływ publiczności? [długie milczenie] Na moją grę? Niewielki. Publika buduje nastrój. Może być bardzo miło i to dodaje energii. Miesiąc temu byliśmy ze Stryjo w Meksyku i graliśmy w parku dla masy ludzi. Oni byli dla nas, słuchali uważnie, mimo że atmosfera była piknikowa. To potrafi świetnie zadziałać na nastrój na scenie. Wielka radość, ale szczerze mówiąc nie zawsze tak jest… Czasami się cieszę, że gram w odsłuchu dousznym, bo te reakcje bywają nieco inne. Nie mniej – podejście do grania jest jednak u mnie egoistyczne. Gram dla siebie i dla zespołu, dla dobra całości. Chyba jednak wypadkową tego jest zadowolona publiczność. Win – Win. Andrzej Kubiak / 2017 / Wobec tego bardziej koncentrujesz się na tym by mieć kontakt z własnym wnętrzem czy właśnie skupienie na tym, co grają inni muzycy pozwala wywołać ten opisany wcześniej stan? Jaki wpływ na Twoją grę ma publiczność? Szczerze mówiąc rzadko miałem taki komfort, żebym mógł powiedzieć, że mam dobry kontakt z ludźmi, z którymi gram. Raczej to był konflikt (śmiech). Choć też nie do końca – po prostu sytuacje były zmienne. Jak w rodzinie. Bywało trudno, ale zawsze te relacje były dla mnie ważne. I w tym otoczeniu musiałem sobie znaleźć takie miejsce, żeby uzyskać jakąś żywą interakcję – poszukiwałem bliskości, radości w tym byciu razem. Często się nie udawało. Dużo frustracji, braku połączenia i wrażenie funkcjonowania w martwej sytuacji, ale ciągle chciałem używać tych wszystkich okoliczności tak, by wyprowadzić z nich coś dla siebie. I do tego jest mi potrzebny kontakt przede wszystkim z samym sobą. Wtedy mogę coś wypuścić na zewnątrz. Reakcje ludzi nie są mi do końca obojętne, ale przyglądam się im nieufnie i z dystansem, ale też z uwagą i sympatią. Paweł Szamburski / / Dla mnie [dzisiejszy koncert był – MG] trudny – bo są koncerty, które po prostu idą, a są takie, które nie idą i muszę się z nimi zmagać. Przekłuwanie tego wewnętrznego balona wychodzi ostatecznie na korzyść, bo staje się lekcją. Gdy wszystko idzie gładko i człowiek wychodzi zadowolony to często nic z tego nie wynosi, a po dzisiejszym koncercie wynoszę dla siebie sporo, bo a propos zewnętrznej aury, o której wspomniałeś przy okazji Rafała Mazura, to w pierwszym utworze gdy nawiązałem do poetyki słowiańskiej, ludowej poczułem, że bardzo dobrze mi się gra. Później zrobiłem przerwę, odebrałem energię zewnętrzną i okazało się, że, między mną a tą energią, jest jakaś blokada i zacząłem ją przebijać. Przez kolejne 3-4 utwory szukałem jakiegoś klucza by to złamać, a później wróciłem do bardzo spokojnego, minimalnego grania na klarnet sote i wtedy odnalazłem spójność, wewnętrzny spokój i pewność, że to jest dobre i do końca już dobrze mi się grało. Zdecydowanie nie był to łatwy koncert, bo nie wszystko szło po mojej myśli. Raczej był to koncert pracy, szukania, przełamywania trudności, permanentnej uważności na siebie, ale przez to bardzo szczery i intymny. Mam nadzieję, że dla niektórych osób przez to wartościowy, bo mogli odebrać i usłyszeć coś co nosiło znamiona walki i nie było tylko potoczystą wypowiedzią (…) ale to są już bardzo intymne sprawy i myślę, że część ludzi to odbiera, a część zupełnie nie. Mówię o swoim punkcie widzenia i o tym jak to czułem na scenie. Grigor Leslie / / A czym jest dla ciebie dobry koncert i jak się czujesz gdy taki koncert grasz? Na najlepszych koncertach jestem tylko w swojej głowie i nie wiem nawet, że obok jest publiczność. To jest trans. (…) Podłączasz się do jakiejś planety i takie są najlepsze koncerty. (…) Wczorajszy koncert był dobry, nie zwracałem uwagi na publiczność i patrzyłem gdzieś w przestrzeń… Tak, zauważyłem to. I to właśnie jestem ja. Byłem w tej specjalnej strefie, bo bas w sumie sam gra, nie muszę myśleć jaki teraz dźwięk powinienem zagrać. Zagrał sam, mimo że było trochę pod górkę, bo nie najlepiej się słyszałem, ale to też jest w porządku. Gram już na tyle długo, że wiem jaki dźwięk będzie następny, ale wyzwanie polega na tym, że muszę się odcinać od wszystkiego co przeszkadza i przychodzi z zewnątrz. Gdy to się uda wszystko co się dzieje jest klarowne i można naprawdę porozumiewać się z resztą zespołu, bo my tak naprawdę gramy dla siebie nawzajem, choć wiemy, że ludzie przyszli po to żeby coś przeżyć, więc koncert też należy do nich i jest dla nich. Tak naprawdę gram po to żeby Gerry, Piotr i Lewis byli zadowoleni, a publiczność jest tego świadkiem. Czyli reakcja publiczności nie jest taka ważna? Bardzo często nie jest. Jeśli jestem w tym dobrym stanie umysłu, to kiedy publiczność reaguje, to ja patrzę na nich myśląc „o mój Boże! Publika tu jest!” To mnie zaskakuje, ale też pomaga i daje moc! Oni dostają energię od nas, ale też dają swoją w zamian i to wiele znaczy. W Szkocji często gram jazzowe koncerty na kontrabasie i czasem trafia się występ na przykład w restauracji. I to jest przedziwna sytuacja – my wiemy, że zagraliśmy naprawdę dobrze, ja dotknąłem swojego wnętrza, to była TA chwila, utwór się kończy i… nikt nie reaguje, bo oni jedzą obiad! Nie za bardzo mają jak klaskać i wtedy czujesz się jak przekłuty balon, więc jednak czegoś od publiki potrzebujesz. Potem na sam koniec, jak publiczność wychodzi z restauracji, to nagle wszyscy mówią jak było świetnie i myślisz: „o mój Boże więc jednak im się podobało, jednak słuchali!”… To uczucie, że zabieramy publiczność ze sobą w podróż zdecydowanie wpływa na koncert. U nas nikt w zespole nie lubi przerwy i podziału na dwie części – zbudowałeś coś między sceną a publicznością, chcesz iść z nimi dokądś i nagle mówisz stop i potem zaczynasz wszystko od początku, starając się wrócić w to samo miejsce… Wojciech Waglewski / / To jeżeli już jesteśmy przy koncertach, to zapytam jeszcze o to czy reakcje publiczności mają wpływ na muzyczny kształt koncertu? No pewnie – ale nie wiem, co mam powiedzieć? Mają. Jeśli mam otwarte oczy, jest oświetlona sala i widzę, że połowa ludności wysyła smsy, albo rozmawia ze sobą i komentuje, na przykład mój wygląd, albo Mateusza i tak dalej, to musi mieć wpływ. A mówiąc poważnie… Ja myślę, że muzyka rockowa z jednej strony jest muzyką obrzędową i ona musi wynikać z tego, że jesteśmy na tej scenie, ale jednocześnie służy ludziom, którzy przychodzą na koncert. Czasami mamy koncerty takie bardzo oficjalne, w salach typu filharmonia czy teatr, że gramy w ciszy spowodowanej nie tym, że nie ma reakcji, tylko tym, że ludzie są na przykład wtłoczeni w fotele, skrępowani sytuacją – i to jest dla mnie bardzo niekomfortowe. Lubię tych ludzi, lubię czuć, że oni są. Niekoniecznie, żeby śpiewali z nami. Ciężko powiedzieć, co oni mają robić… Przy okazji Voo Voo jest dosyć łatwo, bo tam śpiewamy jakieś refreny – więc śpiewają albo nie śpiewają. Przy okazji WFE na przykład tego nie ma, ale ja słyszę – to znaczy czuję – że oni są, bardzo głęboko. Tak że reakcja ludzi buduje koncert zdecydowanie (…) Ta atmosfera jest bardzo ważna, bo ona powoduje, że się chce. Że się unosi w powietrze, albo się nie unosi. Waldemar Rychły / / A jak [publiczność] wpływa na muzykę? Ja nie jestem mistykiem. Nie wierzę w cuda i do końca tego nie wiem, ale jak gram to czuję ludzi i to czy coś tę muzykę niesie czy nie i czy wytwarza się jakieś napięcie, czy go nie ma i to wpływa na grę. Bardzo. Natychmiast jest lepiej, a ja nie umiem się zaprzeć i odciąć od tego. A kiedy czuję, że ta muzyka jednak nie wchodzi w ludzi, to jest gorzej. Próbuję to przełamać, ale to jest trudne. Powiedziałeś o tym czego nie możesz odciąć. Kiedyś wspomniałeś mi, że bardzo mocno jesteś skupiony na tym co grają inni w zespole, a ja mam wrażenie, że jesteś bardzo skoncentrowany do wewnątrz… Kiedy gram ten rytm i podkład i ktoś się kładzie z solówką, to muszę tego pilnować w tym sensie by muzykę nieść dalej. Tak jak mówiłem wcześniej – ja wyczuwam sytuację. Jeśli czuję odbiór od ludzi, a w zespole wszystko się zgadza, to możemy te formy przeciągać. Jeśli jest inaczej, a ktoś mimo to przedłuża swoją partię, to wykonuję ruch by to skrócić – zmienię dynamikę, uderzę dzwonkami i muzyk improwizujący to odbierze, a ja dam przestrzeń komuś innemu. I tak się dzieje – takie muzyczne porozumienie jest. Pisałeś też o tym, że jestem dzielącym na scenie… No tak. Trochę jakbyś wszystko porządkował. Nie chciałbym tego tak traktować, ale coś takiego się dzieje. Uważam, że muszę reagować i dbam o to, że idziemy cały czas razem. To jest naturalne, tak samo jak to przewidywanie i dawanie sygnałów. Czasem czuję się z tym trochę głupio, że oni tu kreują te piękne solówki, a ja to przecinam i bach! Następny (śmiech), ale oni idą za tym rzeczywiście i ja jestem takim przekaźnikiem. Czyli co, ten kontakt z energią od ludzi wpływa właśnie na długość improwizacji? Tak. Przede wszystkim. Maciej Sobczak / / Powiedziałeś wcześniej o podawaniu ludziom muzyki w konkretny sposób – jaki wpływ na twoją grę ma publiczność i co sprawia, że koncert jest dobry? Ma bardzo duży. To pewnie też banał, ale muzyk, aktor, ktokolwiek, kto występuje prosi o więź. O to, żeby nastąpiła reakcja i jak jej nie ma, to robi się smutno. Zdarzało nam się grać koncerty, kiedy ta reakcja była mocno ograniczona, szczególnie podczas takich najdziwniejszych koncertów, kiedy grałem dużo utworów wciąż wspominanej przeze mnie wcześniej Morfiny. (…) Zdarzają się występy, kiedy ludzie nie wiedzą z czym to zjeść i dopiero na samym końcu, kiedy ich ośmielisz, zaczyna się takie nieśmiałe, lekkie klaskanie i oczywiście, że świetnie się czuję, kiedy od początku jest ta interakcja, kiedy ludzie wiedzą po co przyszli i dają mi carte blanche, czyli nie muszę się spinać, kłaść gitary na plecy, odstawiać jakichś chałupców, tylko mogę uderzyć akord i uśmiechnąć się do nich. Wtedy z każdym kolejnym utworem gra się lepiej i gra się dla nich. Tak ma chyba każdy? Zdziwiłbyś się (śmiech). Tak? Wiesz, ja nie potrafię się całkowicie wyabstrahować na scenie, to znaczy potrafię, ale to jest szpetne uczucie. Kiedyś z powodu emocji czy nerwów potrafiłem się bardzo mocno zamknąć, czy też znieczulić jakimiś pigułkami. Wtedy te koncerty nic nie znaczyły. Były złe dla ludzi i złe dla mnie. Równie dobrze mógłbym wejść wtedy do piwnicy i zagrać to do ściany. Marek Pospieszalski / / Powiedziałeś o wpływie jednych czynników na drugie. Jak bardzo podczas koncertu masz kontakt ze sobą, a na ile czerpiesz z tego co dzieje się na zewnątrz? Na mnie działa otoczenie i wszystko, co się wydarza dookoła. Skład, którego dziś słuchałeś to też specyficzna historia i zupełnie inna kategoria, ponieważ ja granie z tatą traktuję bardzo blisko i osobiście. Więzy krwi i relacja między nami sprawia, że gdy widzę, że on ma słabszy dzień, albo jest zestresowany, to też bardzo silnie to odbieram. Na mnie też ogromnie odciska się reakcja publiczności – jak ludzie dają mi sygnał, że chcą więcej, to potrafię pójść za tym bardzo daleko i wówczas wspólnie się bawimy. Dla mnie publiczność jest współtwórcą tego, co się dzieje – jesteśmy w jednej przestrzeni, coś się buduje i wytwarza, a bodźce, które dostaję, naprawdę zmieniają muzykę. Tomasz Pawlicki / / To ile jest dla ciebie muzyki w nutach, a ile w artykulacji i wykonaniu? Jakie są te proporcje? Ciężka sprawa. Na pewno duży wpływ na mnie ma kontakt z publicznością. Odnajduję jakieś połączenie z słuchającymi i czuję swoiste odbicie, ono powraca i pozwala mi się bardziej otworzyć. To właśnie wpływa na liczbę improwizacji! Wtedy na więcej sobie pozwalam, jakieś dziwne techniki, dźwięki poboczne, onomatopeiczne, gwizdanie… Wówczas wiem, że mogę zaostrzyć tę zupę (śmiech). Piotr Narojczyk / / Pytanie, które mi przyszło do głowy bezpośrednio po dzisiejszym koncercie – czym jest dobre wewnętrzne przygotowanie do koncertu i skąd bierze się tak wysoki, powtarzalny, poziom energii z twojej strony na niemal każdym występie? Zawsze mam wrażenie, że traktujesz instrument jak swojego wroga – jakbyś był na harmonijkę każdorazowo zły… Gram zawsze tak, żeby onieśmielić publiczność. To jest mój cel, co nie znaczy, że gram dla ludzi, wręcz przeciwnie – gram dla siebie i dla zespołu, żeby pokazać jak dobrzy jesteśmy. Nie chodzi o to, żeby ktoś klaskał – jak nie klaszcze to tym lepiej, bo to podnosi poziom zdenerwowania, a kiedy on jest wysoki to wiem, że ludzie przeżyją coś co będą pamiętali na długi czas i wtedy nie ma żadnych ograniczeń. Na scenie właściwie wszystko jest możliwe – nie możesz ukryć emocji, a jak je nieelegancko wyplujesz, wyrzucisz, wyrzygasz, to jest ci to, w pewnym sensie, odpuszczone. Taki rodzaj katharsis czy spowiedzi. Publiczność jest tylko obserwatorem. Jest bierna i obecna tak samo jak statyw do mikrofonu – potrzebujesz go, musisz wiedzieć jak go ustawić by ci służył, ale on nie może się chybotać i ci przeszkadzać. Z drugiej strony, dobra publiczność to taka od której czujesz odbiór. Mogą być trzy osoby i wiesz, że one czują to co się dzieje i to jest dobra publiczność, a mogą być 3 tysiące i może to być fatalna publika, więc ilość nie ma znaczenia. Znaczenie ma odbiór i to co publika oddaje – gdzieś metafizycznie jesteś w stanie się z nimi połączyć. No dobra, a ten kontakt z energią zewnętrzną zmienia muzykę czy nie? W przypadku naszego zespołu zdecydowanie zmienia, bo żywisz się tym co dostajesz, ale to nie zabrania ci postępować z nimi ostro i w pewnym sensie przedmiotowo. Traktujesz ich niemal jak wynajętą dziwkę, muszą przyjąć to na co ja mam dzisiaj ochotę, choć to oni płacą (śmiech). Jeśli jesteś w dobrym humorze i czujesz, że dostajesz dużo, to jesteś dla nich czulszym kochankiem, patrzysz im głęboko w oczy i pozwalasz na więcej, ale jak czujesz, że oni są dla ciebie stalowi i źli to zaczynasz im pokazywać kto tu rządzi i, że nie zawahasz się użyć pasa. Zresztą oni tego chcą! Chcą żebym to ja ich posiadł. Co nie oznacza, że nie szanuję naszej publiczności! Wręcz przeciwnie, chodzi jednak o to by to było całkowicie szczere i ja tak odbieram sztukę i uważam, że muzyka w dzisiejszych czasach jest za delikatna i zbyt uprzejma. Kiedyś muzycy byli skurwysynami, byli niebezpieczni i ich muzyka była niebezpieczna. Jak szedłeś na Jamesa Browna to się kurwa bałeś. Nie wszedłbyś na scenę do Jamesa Browna. Teraz jak wejdziesz na scenę, to cię ściągnie ochrona i po sprawie, a James Brown albo by ci dał w ryj, albo by cię zastrzelił. Uwielbiam niebezpieczną muzykę i lubię się bać artysty. Jak czuję się komfortowo i on mnie wciąga w jakąś grę to to jest kabaret. Lubię też gdy ludzie mnie tak postrzegają – „spojrzę na niego, dam jakiś pozytywny sygnał, ale nie podejdę i nie przybije mu piątki”, wiesz o co chodzi. I tak samo z koncertem – chcę by on był jak najdalej od tego co nas dziś otacza. Teraz społeczeństwo jest pokojowe, tolerancyjne, wszystko można do każdego powiedzieć, miłość i przyjaźń… Brak mi w tym pewnego charakteru, który koncert – uważam – powinien mieć i dać. Ten rodzaj spięcia, przeżycia i przyjęcia czegoś na granicy – sztuka powinna taka być. Sztuka nie powinna cię relaksować, powinna trzymać w niepewności, przytłaczać, powodować konfrontację. Właśnie wtedy przekaz jest prawdziwy. Tomasz Gwinciński / / A co w ogóle buduje dobry koncert i jak na jego kształt wpływa publika? Publiczność jest bardzo ważna i zwłaszcza gdy grasz dużo koncertów pod rząd, możesz myśleć, że czasem publika jest bardzo trudna czy wręcz niechętna tobie i przebijasz się jak przez ścianę. Na dobry koncert składa się wiele czynników, ale gdy coś takiego się wydarza, to masz poczucie wewnętrznej kompatybilności z tym, czego używasz w dźwięku. Nie masz wrażenia, że cokolwiek cię ogranicza i żadna ocena tego nie zmieni, bo udaje ci się pozostać swobodnym przez cały koncert i nie wpaść w żadną pułapkę czy to przypodobywania się, czy odgrywania jakiejś strasznej nędzy z przeszłości… Można powiedzieć, że to droga od Pink Ponga do King Konga. Pozostajesz żywy, a jednocześnie pełen radości i zachowujesz tę dziecięcą radość tworzenia. To może mieć miejsce na poziomie bardzo poważnym, jak jakieś dzieło symfoniczne, czy koncert skrzypcowy, ale może też dotyczyć najprostszego rocka, bo ta energia najprostszej świeżości i kompletnie nieobecnej, jakiejkolwiek rutyny, powoduje, że wiesz, że to był dobrze zagrany koncert. Tak jak dziś. Czytałem, że żaden występ Dylana nie był taki sam, a on czuł, że za każdym razem musi uzyskać efekt spotkania z jakąś niewiadomą w sobie. On nie wie i z tym swoim „nie wiem” musi być obecny na koncercie, a publika ma wtedy wrażenie totalnej nieprzewidywalności. Dlatego warto słuchać, być skupionym i ostatecznie zaskoczonym, bo potem czujesz się oczyszczony i wyzwolony. Wychodząc z takiego koncertu myślisz sobie, że nie jest tak wcale kurwa źle, że życie jest piękne i ma sens, bo jest w nim jakaś tajemnica. A jak jacyś goście przyjeżdżają zagrać, tylko po to by zarobić kasę, to natychmiast wszyscy są zdołowani. Przeprowadzone wywiady: analiza i wnioski Z przedstawionych wyżej wypowiedzi muzyków wynika, że relacja muzyk-słuchacz podczas występu nie jest tak jednoznaczna, jak sugerowałyby to prace MacDonalda, Wilsona i Branda et al. Zauważyć można podział na muzyków, dla których podczas występu najważniejsza jest reakcja pozostałych członków zespołu i na tych, dla których najważniejsza jest reakcja publiczności. Dla muzyków z pierwszej grupy, koncert tworzony jest na scenie, buduje go relacja między członkami zespołu (Siemienas, Bryndal). Wpływ publiczności może być jedynie pozytywnym dodatkiem, muzycy starają się nie odbierać negatywnych reakcji słuchaczy. Pojawia się tu również głos sugerujący, iż – jeśli z różnych przyczyn między zespołem nie ma dobrej atmosfery podczas występu – artysta nie szuka oparcia w publiczności, lecz w samym sobie (Kubiak). Ma to również często miejsce podczas występów solowych (Szamburski). Dla jednego z muzyków publiczność czasem jest tak nieistotna, że potrafi zapomnieć o jej obecności (Leslie). Muzycy z drugiej grupy zdają się ulegać wpływowi publiczności, to ona buduje atmosferę koncertu (Waglewski), to dla niej grają (Sobczak). Zdarza się też muzykom zapraszać słuchaczy do współtworzenia występu – nie poprzez ich bezpośredni udział lecz dostosowując wykonywany utwór do reakcji publiczności (Rychły, Pospieszalski, Pawlicki). Dotarcie do publiczności (Gwinciński) czy wręcz jej zdominowanie, podporządkowanie sobie (Narojczyk) staje się nadrzędnym celem koncertu, tym czynnikiem, który sprawia, że można go uznać za udany bądź nie. Co decyduje o przynależności muzyka do którejś z grup? Jedynym elementem odpowiedzialnym za wpływ publiczności na wykonywaną w danej chwili muzykę wydaje się być nic innego jak tylko i wyłącznie… osobowość samego muzyka. Niniejszy artykuł był oryginalnie odczytem podczas drugiego dnia konferencji MUTE 3, o podtytule: Fani, przeboje i sceny odbywającej się w Krakowie w dniach 18 – 20 maja 2018 roku, zaś treść całych rozmów została w 2018 roku wydana w książce „o muzyce się NIE gada”. Redakcja, research, pomoc merytoryczna: Magdalena GemingFotografia: Renata Domagała Bibliografia: Brand, G. i in. The reciprocal relationship between jazz musicians and audiences in live performances: A pilot qualitative study. “Psychology of Music” 2012,nr 40(5), s. R. & Wilson, G. Musical identities of professional jazz musicians: A focus group investigation. “Psychology of Music” 2005, nr 33(4), s. B. & Burges, M. Creating voice, creating being: An interpretative phenomenological analysis of jazz musicians’ experiences. “Existential Analysis” 2011, nr 22,
Voo Voo Sno-powiązałka Voo Voo płyta CD polski rock pop Voo Voo Voo Voo rock polski rock pop Sno-powiązałka Sklep internetowy z płytami CD DVD winyle BERLIN Sno-powiązałka Voo Voo CD zamów płytę wysyłka muzyka filmy płyty dostawa
30 lat istnienia zespołu Voo Voo to okoliczność szczególna. To wielkie święto zespołu i jego wielbicieli. Wydawcapłyty firma ART2 Music uznała, że w tę szczególną rocznice, winna jest fanom zespołu specjalne wiecejNośnik: 5CD + 2DVDLiczba nośników: 7Oprawa: twardaDystrybutor: AgoraMiejsce i rok wydania: Warszawa, 2015Data premiery: 5903111491161 Nasza cena: 119,99 zł / zł Oszczędzasz 20% (30,00 zł). najniższa cena z 30 dni: Kupujesz od samego wydawcy Dostawa już od 9,99 zł Darmowa wysyłka od 140 zł Bezpieczne transkacje Łatwy zwrot towaru Kupuj i sprawdź spokojnie w domu. W ciągu 14 dni możesz odstąpić od umowy bez podania przyczyny. Pokaż szczegóły 14 dni na odstąpienie od umowy Najważniejsza jest Twoja satysfakcja z zakupów. Zamówione u nas produkty możesz zwrócić w ciągu 14 dni bez podania przyczyny. Bez stresu i obawDbamy o Twoją wygodę, dlatego w naszym sklepie dokonasz zwrotu na korzystnych kreator zwrotówWszystkie zwroty w naszym sklepie obsługiwane są przez prosty kreator zwrotów, który daje możliwość odesłania do nas paczki lat istnienia zespołu Voo Voo to okoliczność szczególna. To wielkie święto zespołu i jego wielbicieli. Wydawcapłyty firma ART2 Music uznała, że w tę szczególną rocznice, winna jest fanom zespołu specjalne więcej30 lat Voo Voo (edycja kolekcjonerska) [BOX: CD + DVD] - Voo Voo Oddajemy w Państwa ręce kilka naszych płyt w nadziei, że znajdziecie odrobinę czasu na ich wysłuchanie. Czy warto – nie wiem… Mamy do nich stosunek rodzicielski. Niektóre rodziły się w bólach i pocie czoła, inne zaś z łatwością i niemalże w biegu, ale czasem długo czekały na nadanie im imienia. Tworzyły je różne osoby na swój obraz i podobieństwo, wypracowując wspólne, nasze, rozpoznawalne brzmienie. Te płyty powstawały w różnych okolicznościach, dlatego ich wymowa i nastrój są odmienne. Zawsze jednak były nasze, dla nas najważniejsze, najpiękniejsze i najmądrzejsze. Pewnie niektóre nieco się zestarzały, ale to chyba naturalne… Mało kto młodnieje z czasem, choć niekiedy jego upływ dodaje urody… Dziś nie wszystko nam się w nich podoba i parę rzeczy byśmy poprawili, podogrywali, zaaranżowali i wykonali inaczej, ale oczywiście w życiu się do tego nie przyznamy. To chyba zrozumiałe, rodzice kochają swoje dzieci za wszystko i mimo wszystko… Zdarza się natomiast, że na starość sami dziecinnieją (i to też można usłyszeć w naszych nagraniach). Byłoby miło, gdybyście odnaleźli odrobinę siebie na tych płytach… czego sobie i Państwu życzę. Wojciech Waglewski 30 lat istnienia zespołu Voo Voo to okoliczność szczególna. To wielkie święto zespołu i jego wielbicieli. Wydawca płyty firma ART2 Music uznała, że w tę szczególną rocznice, winna jest fanom zespołu specjalne wydawnictwo. Wydając BOX 30 lat Voo Voo postanowiła rozpocząć proces wznawiania kompletnej dyskografii zespołu, uzupełnianej nieznanymi, niepublikowanymi materiałami archiwalnymi, ale też zupełnie nowymi, jak zapis koncertu z Jarocina 2015 z udziałem wspaniałych gości. Płyty mają remasterowany dźwięk. Wydawnictwo 30 LAT VOO VOO zawiera: zremasterownych albumów: Voo Voo (1986) / Sno –powiązałka (1987) / Łobi – jabi (1992) / Z środy naczwartek (1995) / Oov Oov (1998) dwie premierowe płyty z zapisami koncertów: „JAROCIN 2015” - koncert z okazji VOO VOO zrealizowany podczas Festiwalu w Jarocinie 18 lipca 2015 r., z udziałem Alima Qasimova, Fargany Qasimov i Natalii Przybysz oraz koncert „Przy Lampce”, nagrany w ramach projektu Szczecin Unplugged w kwietniu2012 r. historię zespołu autorstwa Piotra Metza – Redaktora Programu 3 Polskiego Radia i wiele zaskakujących, archiwalnych zdjęć.muzyka. Na 30-lecie Voo Voo wydaje właśnie zestaw najważniejszych dla siebie nagrań. Wśród pięciu zremasterowanych płyt są trzy wczesne ("Voo Voo" z 1985, "Sno-powiązałka" z 1986, "Z Tekst piosenki: 1. Myślę o nas, a dusza ma bredzi, Czego nie można się od niej dowiedzieć, Dialog był trudny, trzeba już dwóch A życia bacik nie daje nam tchu. Ref.: Podobno ptaki upadły jak ludzie, a jednak bliżej są nieba, siedzę na tyłku z rękami w kieszeniach, a duszy nie tego trzeba... 2. Dumam o nas, a głowa ma bredzi. Na myśl o wieczorze nie mogę usiedzieć. I będzie pięknie i miło ogromnie, niezbyt cnotliwie, niezbyt skromnie. Ref.: Podobno ptaki upadły jak ludzie, a jednak bliżej są nieba, siedzę na tyłku z rękami w kieszeniach, a duszy nie tego trzeba... Nie mów, że nikt Cię nie kocha, nie, Nie mów, że nikt Cię nie potrzebuje, nie, Nie mów, że nikt o Tobie nie myśli, nie, I nie mów, że nikt nie chce Cię znać. Ref.: Wystarczy odrobina nadziei Pozytywne myślenie wszystko odmieni. Wystarczy odrobina nadziei Pozytywne myślenie wszystko odmieni Nie myśl, że nic dla Ciebie nie ma, nie, Nie myśl, że nikt o Ciebie się nie troszczy, nie, Nie myśl, że nikt o Ciebie nie dna nie, I nie myśl, że Ty jesteś najgorszy, nie. Ref.: Wystarczy odrobina nadziei Pozytywne myślenie wszystko odmieni. Wystarczy odrobina nadziei Pozytywne myślenie wszystko odmieni
Się poruszam 1 - Voo Voo zobacz tekst, tłumaczenie piosenki, obejrzyj teledysk. Na odsłonie znajdują się słowa utworu - Się poruszam 1.
Voo Voo nagrało świetną, stonowaną muzycznie płytę, na której skrzy się od emocji. Wojciech Waglewski, ten stary mistrz, spełnia się w prostocie, na skrzyżowaniu muzyki źródeł, bluesa i piosenki. Wojciech Waglewski od zawsze twierdzi, że ma niedobry głos i nie umie śpiewać. Niepotrzebna skromność. Z biegiem lat udało mu się wypracować jeden z najbardziej charakterystycznych tonów w polskiej muzyce rozrywkowej. Także w tekstach. Od pierwszych słów na nowej płycie „7” zanurzamy się w świecie Waglewskiego, a na nasz patrzymy jego oczami. Waglewski to wyjątkowo krótkowzroczny opowiadacz: liczy się najbliższa kobieta, żona, do tego nastrój chwili, ten jeden wieczór, jakieś winko. Dalszych planów nie ma, bo „godzina młoda, a ciało już mniej” („Środa”). Waglewskiemu bliżej do bluesa niż rocka, ale też od lat czerpie garściami z muzyki etnicznej czy tradycyjnej. Struktura płyty nawiązuje do cykliczności przyrody, do wiecznej odnowy i związanej z nią rytualności. Tytuły piosenek to dni tygodnia. Voo Voo gra w wielkim skupieniu, jakby medytacyjnie, często w wolnych tempach i bez nadmiaru dźwięków. Każda nuta zyskuje w ten sposób na znaczeniu. „To, co szybko wzlata, ulata”, śpiewa Waglewski w „Czwartku”. Zdanie o cierpliwości w byciu razem, w dbaniu o związek („budzisz mnie w czwartym wymiarze”), przekłada się na cierpliwość we wspólnym graniu. Po tych słowach z cienia wyłania się dziki saksofon Mateusza Pospieszalskiego, więzy zrzuca z siebie perkusista Michał Bryndal, a Waglewski na gitarze i Karim Martusewicz na kontrabasie nawet nie mrugną, grając swoje akordy w największej dyscyplinie. Powolne budowanie utworu najlepiej udaje się w „Sobocie”. Pospieszalski, tym razem spokojny, gra na klarnecie figurę gęstą jak z nut Wacława Zimpla, gościnny popis daje też sopranistka Joanna Wydorska. Ten rodzaj transu, zapętlonej repetycji, która porywa muzyków niczym oberek tancerzy albo muzyka Góreckiego słuchaczy w filharmonii, to konik Waglewskiego. Myślę, że do takiego właśnie grania ostatecznie ośmielili Waglewskiego azerski śpiewak Alim Qasimov i jego córka Fergana, z którymi Voo Voo nagrało „Gdybym” na poprzednią płytę. Muzycy nie mogli przeczuwać, że słuchacze wypchną tę długą, transową piosenkę na szczyt List Przebojów Trójki. Nowy album jest właśnie w stylu „Gdybym”. Z drugiej strony – muzycy Voo Voo kochają takie zahaczające o improwizację granie, dowodem była odkrywcza płyta „Oov Oov” z 1998 roku. Teraz Waglewski wzorem Qasimova przyjął na siebie rolę mistrza, w której bardzo mu do twarzy. Po latach grania, pisania i produkowania, zgłębiania muzycznych technik i improwizacji, czerpie od innych to, co chce. Spełnia się w prostocie, na skrzyżowaniu muzyki źródeł, bluesa i piosenki. Waglewski co najmniej od kilku lat jest w świetnej formie jako tekściarz i kompozytor. Liryka pana Wojciecha dotycząca żony – zwanej w tekstach „ukochaną”, „mą cudną” – jest klarowna, przejmująca i wciąż młoda. Słowa: „Choć zwykle niedzielę spisuje na straty/ to dzisiaj od rana poczułem się bogaty” – może i brzmią niedbale, ale Waglewski wycina po nich taką solówkę, że głowa mała. Od samego słuchania poczułem się bogaty. I żałuję, że artysta znacznie chętniej popisuje się jako kompozytor niż jako gitarzysta solowy. Kulminacyjnym punktem albumu jest „Poniedziałek”. Waglewski zaczyna słowami: „I pamiętam jeszcze życie bez ciebie/ nudne, bidne, o niczym, chore”, ale w druku nie da się oddać barwy jego głosu. Jest tak, jakby przez całe 31 lat grania i śpiewania z Voo Voo jego głos dojrzewał, leżakował jak wino. Zmęczony jak należy, spłowiały, trafia prosto w serce. Ten osobisty ton jest nie do podrobienia. A poza tym na „7” jest miejsce na radość, produkcyjne zabawy Emade, kwartet smyczkowy i Waglewskiego stukającego w fortepian. By użyć jednego z ulubionych słów o mendzeniu nie ma mowy. Tekst ukazał się 7/3/17 w „Gazecie Wyborczej” – w portalu więcej recenzji Nawigacja wpisu